sobota, 29 września 2012

GEL EYELINER – PIERRE RENE


Właśnie wróciłam z zakupów! Wielce zadowolona, ponieważ zaopatrzona w kolejną parę butów! Cały sklep obeszłam, żeby znaleźć odpowiedni rozmiar i udało mi się zdobyć ostatnią parę! Więc się chwalę! Ciekawa jestem, co o nich sądzicie?



I jak?




A dziś bym Wam chciała przedstawić GEL EYELINER – PIERRE RENE.

Info od producenta:
Wodoodporny eyeliner gwarantujący 24 - h trwałość makijażu.
Profesjonalny pędzelek zawarty w opakowaniu zapewnia wykonanie perfekcyjnie idealnej kreski. Żelowa konsystencja ułatwia aplikację, zapobiega nierównościom oraz umożliwia osiągnięcie artystycznych efektów makijażu. Hypoalergiczny.


A co ja o nim sądzę?

Jak najbardziej wodoodporny. Nie ma mowy nawet o tym żeby zszedł po użyciu samej wody.
Elegancko wygląda, samo „chowanie” pędzelka do środka uchwytu też jest ciekawym rozwiązaniem. Jednak samo trzymanie na tak długiej rączce, jest utrudnieniem w malowaniu, więc ja dziele je na pół i mniejszą częścią się tylko posługuje.






Samo malowanie... Jest mi trochę ciężko. Jestem fanką eyelinerów w pędzelku, gdzie łatwo się rozmalowuje kreskę, a tutaj ją raczej... rysujemy. Na plus jest to, że łatwiej możemy nad tym panować i „naszkicować” linię, ale to na pewno nie przed wyjściem do pracy/na uczelnie, bo na bank byśmy się spóźniły ;-)





Konsystencja żelu jest bardzo zbita, musimy „dłubać” w nim, żeby nałożyć na pędzelek tusz. Jest to mój pierwszy taki eyeliner, więc może tak ma być, ale do konsystencji żelu jakiego znam to mu baardzo daleko. W sumie to tą masę można rozprowadzić, ale to nie jest zbyt fajne.

Z innych rzeczy, na które zwróciłam uwagę to, to, że pędzelek jest sztywny. Przed każdym użyciem muszę go nieźle powyginać w różne strony żeby się zmiękczył, inaczej drapie.

Ogólnie mnie nie urzekł. Maluję się nim tylko jak mam naprawdę dużo czasu przed jakąś imprezą, ale to i tak rzadko. Dodatkowo mój jest jeszcze z brokatem, a średnio za tym przepadam (dostałam go, nie dane mi było wybrać).



A Wy jakie macie spostrzeżenia na ten temat? Jaki eyeliner jest Waszym nr 1?

piątek, 28 września 2012

Parabeny i inne konserwanty


Weekend!

Mam nadzieje, że większość z Was z niego skorzysta, ale zdaję sobie sprawę, że zaczyna się październik i niektóre uczelnie już w ten weekend zaczynają swoje zajęcia. Tym osobą serdeczne współczucia, jeśli Was to pocieszy ja ruszam w poniedziałek. A reszcie, wykorzystajcie go dobrze!

A jako, że zaczęłam trochę edukacyjnie to i dziś zahaczę o taki temat, mianowicie chciałabym poruszyć sprawę wszechobecnych parabenów.

Są to środki konserwujące, bakteriobójcze, znajdujące się w kremach, antyperspirantach, ale również i w żywności. Według ostatnich badań mogą one powodować nowotwory oraz neurologiczne schorzenia. Na dowód w samych komórkach raka piersi znaleziono pewne ilości parabenów. Co bardziej niepokojące, były one umiejscowione w górnych partiach, gdzie w okolicy pachy były stosowane dezodoranty. Dodatkowo dorzucę, że były wykrywalne już po kilku minutach od zastosowania.


Żeby nie było tak strasznie, to nasze Ministerstwo Zdrowia nałożyło na koncerny farmaceutyczne maksymalne, dopuszczalne normy, które wynoszą 0,4% (w przypadku mieszaniny 0,8%), co jednak super mnie nie uspokaja, tym bardziej, że nigdy nie widziałam takiego oznaczenia ile jest tych parabenów. 

Zachęcam do odwiedzenia strony, gdzie znajduje się pełna lista trujących składników kosmetyków, przed którymi ostrzega Europejska Agencja Środowiska. Tutaj!

Oraz dla tych, których zainteresowały badania na temat zależności parabenów i raka piersi, artykuł: Tu!


 
A jaki Wy macie do tego stosunek? Zwracacie na to uwagę? Ja ostatnimi czasy zaczęłam spoglądać na opakowania i o dziwo przeraziłam się znanymi markami, które mają standardowo po kilka tych konserwantów, natomiast pozytywnie muszę skomentować naszą Ziaję, która jakoś w składzie ich nie ma. 


ps. znacie może jakieś dobre kosmetyki z lanolina? Jak byłam mała to dużo o niech słyszałam, a teraz jakoś ucichło. Naszło mnie, bo kąpałam tego psiaka właśnie takim z szamponem lanolinowym i tak ładnie się błyszczy :-)

czwartek, 27 września 2012

Dove - repair therapy


Witajcie!

Dziś bym chciała Wam powiedzieć trochę o tym jak walczę ze zniszczonymi włosami po latach farbowania... Noo dobra, wiem, że żadnej z Was nie będzie się chciało czytać elaboratów na temat wszystkich problemów, więc skupię się na jednym, a mianowicie: rozdwojone końcówki.

Kiedy postanowiłam zapuścić włosy momentalnie się zaczęło. Włosy wyglądały jak małe choinki, już nawet nie rozdwajały się na dwie części tylko np. na 5! Tragedia. O niczym innym nie mówiłam, narzekałam wszystkim. Szczególnie uradowany był mój chłopak, kiedy godzinami ucinałam takie końcówki. Aż w końcu na urodziny dostałam całe multum kosmetyków na tą kwestie i.. jeden zadziałał!

Dove – Intense Repair,  krem na noc.




Myśl przewodnia producenta:

„W 1 noc pomaga uzupełnić ubytki włosa utracone w ciągu 1 miesiąca”

Noo bez przesady, chyba nikt w to nie uwierzy! Ale muszę Wam powiedzieć, że już po miesiącu (stosować raz w tygodniu) widziałam efekty. Z moją regularnością, co prawda jest kiepsko, ale do teraz nie mam z tym problemu, a urodziny miałam w kwietniu.

Co prawda jest trochę upierdliwy, ponieważ trzeba go nakładać na wilgotne włosy, o czym zawszę zapomnę, najczęściej przypomina mi się o tym jak jestem już w łóżku. Rano trzeba zmyć. Te z Was, co są przyzwyczajone myć głowę wieczorem, chyba uradowane nie będą.




Na koniec muszę przyznać, że nigdy nie byłam fanką Dove. Ich produkty rzadko wpadały do mojego koszyka, ale z tym kremem to strzał w 10! Tak, więc polecam! Z rozdwojonymi końcówkami sobie świetnie poradził, o jeden problem z włosa;)
Ciekawa jestem jakie są Wasze sposoby na "choinkowe" końcówki!


 Na koniec jeszcze historyjka o tym, że nie wolno zaniedbywać psa, przez pisanie postów;)




wtorek, 25 września 2012

Wibo - So Matte


Witajcie!

Wczoraj po natchnieniu lakierem koloru "rusty but sexy”, którego użyła Kokodylek, postanowiłam odnaleźć w swoich zasobach podobny kolor i również sprawić sobie trochę jesieni na paznokciach.

Pomalowałam, zadowolona, że mi to szybko i zgrabnie poszło, weszłam na stronę producenta i co się okazało? Lakier wycofany! Przyczyn nie było opisanych, może to była jakąś limited edyszyn, nie mam pojęcia.

A chodziło o lakier Wibo – So Matte. Nie mam się co rozpisywać o jego właściwościach i go zachwalać skoro i tak jest niedostępny. Ale! Muszę napiszę, że bardzo pozytywnie zaskoczył mnie szybkością schniecia, jak pomalowałąm drugą rękę, pierwsza już była sucha oraz jakością krycia, ponieważ użyłam tylko jedną warstwę! To duży jego plus. A co do właściwości matowych – pamiętam, że po dwóch dniach już był normalny, połyskowy.




Tyle! A Wy może mi polecicie jakieś inne matowe lakiery?  Dostępne na rynku;)

A może używałyście tego?

niedziela, 23 września 2012

Cmętarz Zwieżąt


Witajcie w pierwszy dzień jesieni! Kiedyś uwielbiałam tą porę roku, teraz jednak kojarzy mi się tylko z deszczem, szarością i wstawaniem, kiedy jest jeszcze ciemno. Brr, okropności, ale miejmy nadzieje ze słońce jeszcze przez kilka tygodni będzie się pokazywało.

A dziś, właśnie na taką, niezachęcającą do wyjścia pogodę – książka! Idealna do gorącej kawy (kto woli herbaty z cytryną) i kocyka.

Stephen King – „Cmętarz zwieżąt” 
 
Nie, nie pomyliłam się. Tytuł jest z błędami ortograficznymi, szczegóły – patrz zdjęcie.



 Jeśli któraś z Was kojarzy autora, to na pewno wie, czego się spodziewać. Książka wciągająca, trzymająca w napięciu, dość zaskakująca. Jest to bardziej literatura grozy, niż inne znane tytuły Kinga – „Zielona Mila” czy „Skazani na Shawshank”. Ta książka również ma swoją ekranizacje, ale nie polecam jej oglądania. Generalnie wszelkie ekranizacje są kiepskie w porównaniu z książką, ale spapranie twórczości Kinga filmem jest po prostu regułą.

Ale spójrzcie na skrót recenzji na książce:



„Podróż do piekła i z powrotem” idealnie na niedzielne popołudnie, prawda? ;)


Osobiście jestem wielką fanką Kinga, kilkadziesiąt jego pozycji mam już za sobą i nigdy nie mogę się zdecydować, która jest moją ulubioną. Uwielbiam go za pomysły, dowcip, „wstępy od autora”, gdzie dzieli się smaczkami ze swojego życia. Autor jednak ma tendencje to rozpisywania się, co może niektórych zrażać. W niedawnej premierze, książce „Pod kopułą” opisał historię miasteczka na 928 stronach! Ale i tak była świetna!

Takie moje zachwalanie Kinga na jego 65 urodziny, które były w piątek.
 
A Wy? Czytałyście czy może polecacie coś innego? A jak w ogóle podoba się Wam literatura grozy?


Ach! I jeszcze jedno, chce się z Wami podzielić piosenką, która weszła mi w głowę kilka dni temu i opuścić jej nie chce: Gossip – Love in a foreign place. Niech Was też męczy!


sobota, 22 września 2012

Powitalna notka i "I love... mango & papaya"


Witajcie moje Drogie w to piękne weekendowe popołudnie! U mnie bardzo powolutku i nieśmiało pojawia się słoneczko, z czego jestem ogromnie zadowolona, ponieważ w prognozie nie było o tym nawet mowy! Miało być pochmurnie i tylko 8 stopni! A tu taka miła niespodzianka... Ale! Zabierzmy się do pracy!

Pierwszy post będzie dotyczył kremu do rąk „I love... mango & papaya” .






Jest to linia kosmetyków dostępna w sieci Douglas (i chyba tylko tam?). Obejmuje 6 „smaków” a można w nich znaleźć: masło i krem do ciała, peeling, żel pod prysznic oraz (jak mamy szczęście) balsam do ust.

Krem do rąk przede wszystkim cudownie pachnie, niezbyt słodkawo czy dusząco, tylko... „kojąco miło”. To określenie od razu przychodzi mi na myśl o tym kremie. Połączenie mango i papai jest wprost cudownie skomponowane, mieszanka owoców egzotycznych daje woń, którą trudno zapomnieć. A sam zapach utrzymuje się dość długo, na początku intensywny, później ledwo wyczuwalny, ale wciąż tam jest. Konsystencję ma dość płynną, szybko się wchłania. A co do właściwości? Ma dwa zadania, po pierwsze: nawilżać, z czym sobie latem świetnie radzi, ale z pozimowymi kuracjami na popękaną skórę już mógłby mieć problem. A po drugie: wprawiać w tropikalny, urlopowy nastrój swoim zapachem. Po powyższych zachwytach na ten temat chyba nie muszę potwierdzać :)









Jak dla mnie świetny na co dzień, w okresie wiosenno-letnim idealny. Starcza na długo, używam go gdzieś od czerwca. Co prawda, jego miejsce jest w torebce, wiec nie zawsze w domu po niego akurat sięgnę, ale jak dla mnie taki okres czasu i tak jest imponujący.


A wy, co o nim sądzicie, używałyście może innych "smaków"?



 Ps. Właśnie zaczyna u mnie grzmieć, ahh... i tyle z mojego pięknego słoneczka!